Religijność Jarosława Kaczyńskiego
Jego śmierć ogłaszali wielokrotnie. Żyli nią latami, starzeli się w jej cieniu, aż przeżyła niejednego z nich. Nie dowierzali, że grób wciąż jest pusty. Najbardziej oszalali w jasne przedpołudnie zaświecali latarnie, wybiegali na targ i wołali nieustannie, że nie żyje. Czy żadnemu nie przyszło do głowy, że tak naprawdę nigdy się nie narodził?
W tożsamości narodu istnieje jeden przynajmniej punkt stały – jego wielcy zmarli. Powołanie do życia człowieka polskiego dość umownie datuje się – przyjmijmy tę datę – na rok 966. Oznacza to, że raptem przed pięciu laty narodziło się czterdzieste trzecie pokolenie Polaków. Jednakże wśród tych przeszło czterdziestu pokoleń, obfitych w postacie spiżowe, to figura Jarosława Kaczyńskiego skłania nas do tego rodzaju rozważań bardziej niż inne. Czytelnik zgodzi się z nami, że nie przez błahy kaprys losu to Kaczyński przygotować ma Polskę na nadejście pokolenia czterdzieści i cztery.
Trudna sztuka przewidywania przyszłości staje się znacznie łatwiejsza, jeśli samemu się tę przyszłość tworzy. W rozmowie z Teresą Torańską – pytany o perspektywę nadchodzących dekad – Kaczyński rzekł, iż pragnie zostać w przyszłości emerytowanym zbawcą narodu. Głębi, której sięgają te słowa, dotychczas nie doceniono. Cóż bowiem właściwie mają one znaczyć? W jaki sposób można zostać zbawcą, wybawicielem, czyli mesjaszem? O tym powiadamia nas przekaz ewangeliczny: mesjasz przychodzi na świat pod osłoną nocy, na peryferiach, nierozpoznany i nieprzyjęty przez swoich, jak wyraża się święty Jan, a następnie zostaje przez nich zabity: ginie z rąk tych, których ma ocalić od wiecznego potępienia, i ta ofiara – ta śmierć, którą z rąk swoich bliźnich dobrowolnie przyjmuje – staje się właśnie aktem odkupienia. Zgładzenie go poprzedza w dodatku męka, pasja, a tę poprzedzają z kolei zniewagi, potwarze i niezliczone szyderstwa. „Emerytowany zbawca” to – rzecz jasna – oksymoron. Jego zrozumienie domaga się więc interpretacji symbolicznej.
Jarosław Kaczyński – niczym święty Hieronim lub święty Antoni – jest pustelnikiem, eremitą. I znowu: cóż miałoby znaczyć, że ten, kto nie schodzi z pierwszych stron gazet, o kim nieustannie rozprawia się w mediach, kto zawładnął wyobraźnią zbiorową III RP, wycofał się z życia w społeczeństwie? Nie chodzi tu o fakt, że Jarosław Kaczyński zdecydował się na życie w celibacie. Odrzućmy brudną pianę codzienności i zstąpmy do głębi. Wyizolowanie, odrębność Kaczyńskiego wyrażać miało już określenie zapożyczone przez salon od Kazimierza Brandysa, a przywołujące te same sentymenty, do których w latach pięćdziesiątych odwoływał się jego autor: „inteligent z Żoliborza”. Inteligentem z Żoliborza może bowiem być tylko ktoś „odklejony” od reszty społeczeństwa, oderwany od rzeczywistości, nieobecny, daleki, wyłączony ze wspólnoty doświadczenia potocznego. Określenie to budzić ma nieufność: inteligent z Żoliborza jest z pewnością kimś, komu nierozsądnie byłoby zaufać. A przecież ma ono wzbudzić jednocześnie zazdrość: inteligenckość Żoliborza stała się w powojennym dyskursie medialnym niemalże zaklęciem. To dlatego Kaczyński mógł swego czasu odpowiedzieć Tuskowi, że – inaczej niż on – nie wychowywał się na podwórku, ściągając na siebie wściekłość gminu. Te „trochę lepsze miejsca”, o których w 2007 roku mówił Wódz, przyprawiały o rumieńce zawstydzenia wszystkich Polaków karmiących kompleks pochodzenia, obsesyjnie poszukujących przodków wśród posłów Sejmu Wielkiego.
Lecz nie za to Kaczyński został znienawidzony najbardziej. Ten wielki człowiek świadomie i z nieprzymuszonej niczym woli udał się na duchowe wygnanie – kpiąc z własnego statusu społecznego, bluźniąc niemal religijnej wierze w inteligenckość, za nic mając totemy czczone przez czytelników „Gazety Wyborczej”, a zatem porywając się na największą herezję znaną prywatnej Polsce: kalając własne gniazdo. Kaczyńskiego znienawidzono, ponieważ nie cenił tego, do czego wzdychali inni, a co cenić powinien, nie dbał o to, czego mu zazdrościli, z nie dość wielkim namaszczeniem pielęgnował mianowicie własną pozycję symboliczną, wypowiadając wojnę Strukturze, czyli światu. Kiedy więc bogaci i uprzywilejowani szydzili z moherowych beretów, Kaczyński postanowił skierować do nich swój przekaz polityczny. Gdy do słownika salonowych obelg wszedł termin „radiomaryjny”, Kaczyński z rozmysłem przystąpił do Rodziny Radia Maryja. Gdy Salon natrząsał się z Andrzeja Leppera – a w jego osobie wykpiwał z poczuciem estetycznej wyższości miliony stojących za nim obywateli Polski B, zmagających się z demonem Balcerowicza – Kaczyński przyjął go do rządu i wyniósł do godności wicepremiera. Gdy zadowoleni z siebie przedstawiciele klasy średniej drwili z uczestników Marszu Niepodległości, mając ich za troglodytów, Kaczyński cierpliwie tłumaczył im, że maszerujący tam przedstawiciele wykluczonych są w XXI wieku ostatnimi depozytariuszami patriotyzmu.
Gdy więc arywiści i dorobkiewicze marzyli o wczasach all inclusive, Kaczyński – z rozmysłem nieposługujący się żadnym językiem obcym – w ogóle nie bywał za granicą. Skoro marzeniem każdego Polaka stało się posiadanie niemieckiego samochodu, Kaczyński nie mógł mieć prawa jazdy. Gdy zastępy półinteligentów wyrzucały Kaczyńskiemu drobne potknięcia językowe, ten sypał cytatami z Kornela Ujejskiego i Władysława Syrokomli. Gdy miliony absolwentów dziennikarstwa, studiów menedżerskich i zarządzania projektami wyznaczały standardy estetyczne, zajmując pozycję arbitrów elegancji i wytrawnych koneserów, Kaczyński – im na przekór – przybierał pozę ostentacyjnego abnegata, by mogli wytykać mu brud na butach, łupież czy wytarty kaszkiet. Skoro wreszcie kultura oficjalna stała się tęczowa, przepełniona krzykliwym sentymentalizmem Jurka Owsiaka i „fajnych księży”, Kaczyński musiał przywdziać czarny garnitur i takiż krawat, uparcie, wbrew utartemu przecież zwyczajowi trwając w dziesięcioletniej, a zapewne i dożywotniej żałobie. W czasach wypranych z religijności, wśród ludzi niewierzących w Boga, bo to modne, Kaczyński stał się celebransem własnej liturgii, stworzył idiosynkratyczny obrządek religijny.
Powtórzmy raz jeszcze: odrzucając pozycję symboliczną – której tak mu zazdroszczono – Kaczyński ściągnął na siebie nienawiść tych, dla których pozycja była najważniejszą, jedyną ambicją. Kaczyński splugawił to, co miało pozostać nieskalane. Uświęcił to, czego nie mogli pojąć.
Jarosław Kaczyński pisze prosto po liniach krzywych. Bez trudu wyprostował nawet niewygodny wyrok, który Trybunał Konstytucyjny wydał w sprawie aborcji z przyczyn embriopatologicznych. Instytucję arcyliberalną – jaką jest przecież sąd konstytucyjny, martwo urodzony płód powojennego optymizmu rojącego sobie, że za pomocą prawa uda się okiełznać w naturze ludzkiej to, co pchnęło ją do przemysłowej zagłady ludzkości – wykorzystano tym razem w celach antyliberalnych. Upadła wówczas ostatnia reduta obrony porządku postkomunistycznego, ostatni szaniec ideologii kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych, słowem – ancien régime’u, przemawiając już zza grobu głosem „jaskiniowego katolicyzmu” czy też, jak wolą reprezentanci młodej lewicy, „zygotarian”. W ten właśnie sposób skompromitowano mit Trybunału Konstytucyjnego jako instytucji obiektywnej, kierującej się „nauką prawa”, apolitycznego strażnika wolności i postępu, a wreszcie – jako awangardy rewolucji lub kontrrewolucji obyczajowej. Z tego punktu widzenia wzmiankowany wyrok wydaje się przemyślaną trawestacją, cokolwiek złowieszczym zabiegiem literackim: demaskacją uroszczeń sędziego-kapłana, który zza murów instytucji świeckiej pragnąłby sprawować władzę duchową. Dlatego też – gdy zachwiał się już jeden z filarów III RP: kompromis aborcyjny – władza ustawodawcza zamilczała wyrok Trybunału, zignorowała go.
Kaczyńskiego musiano znienawidzić. Musiano go więc również – nie tylko symbolicznie – zamordować. Jarosław Kaczyński poniósł śmierć. Nie in effigie, w formie zabójstwa Marka Rosiaka. Z ust szaleńca wyszły wtedy znamienne słowa: nie zabił Kaczyńskiego, ponieważ miał za mały nóż. Mówiąc ściślej: każdy nóż byłby tu z konieczności „za mały”. Kaczyńskiego nie zabija się przecież nożem. Zbawca narodu nie może zginąć przez skrytobójstwo. Skrytobójstwo nie przynosi zbawienia.
Jarosław Kaczyński zginął 10 kwietnia 2010 roku gdzieś w pobliżu smoleńskiego lotniska. A zginął tam w osobie swojego brata: dioskurowie są bowiem jedną, tą samą substancją, choć dwoistą, manifestującą się w świecie w dwóch osobach (a skądinąd wiemy, że substancje mogą przybierać postać nawet i trzech osób). A zatem Kaczyński zginął, a jednocześnie przecież żyje. Żyje, a jednocześnie przecież zginął. I w ten sposób – paradoksalny, dialogiczny, aporetyczny, sprzeczny, niemożliwy: w zachodniej filozofii wynaleziono wiele terminów, które mają zracjonalizować tę mitologię – został właśnie „emerytowanym zbawcą narodu”.
Czy jednak ktoś, kto nigdy się nie narodził, nigdy więc być może nie istniał, mógł stać się kimkolwiek? Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie było. Oddajmy głos genetyce, tej modnej dziś zeświecczonej postaci filozofii genezyjskiej. Z chwilą, gdy dochodzi do zapłodnienia, połączenia się dwu gamet: męskiego plemnika i żeńskiej komórki jajowej, powstaje zygota, czyli istota ludzka. Określony zostaje wówczas jej jednostkowy kod genetyczny, osobnicze i niepowtarzalne DNA, czyli – jak powiedzieliby scholastycy – haecceitas: to, co czyni każde indywiduum tym, czym ono jest. Wraz z nim określone zostają również podstawowe cechy przyszłej osoby: jej wygląd, inteligencja czy charakter i pozostałe skłonności (takie jak prawo- i leworęczność). W niemal każdym przypadku – o ile jaju płodowemu uda się w ogóle zagnieździć w macicy – ciąża postępuje dalej normalnie: zygota rozwija się, przeistacza w zarodek, a potem w płód lub po prostu umiera, nigdy nie stając się osobą. Śmierć oznacza, że osobowa potencjalność nie zostanie zaktualizowana. A jednak niekiedy, choć bardzo rzadko, raz na kilkaset inseminacji, zdarza się metafizyczna anomalia. W ciągu pierwszych kilkunastu dni ciąży – z powodów, które biologii są nieznane, w które być może nie dane jest ludzkiemu poznaniu wniknąć – dochodzi do podziału zygoty. Powstają wówczas dwie istoty ludzkie będące w rzeczywistości jedną istotą – zygotami o identycznym genomie – choć ujawniającą się w przyrodzie dwoiście. Mamy więc jedno, które jest dwojgiem, dwoje, które jest jednym. Żaden przedmiot jednostkowy nie może być jednak identyczny z wieloma przedmiotami, choćby nawet z parą przedmiotów. W ten sposób bliźnięta monozygotyczne rodzą się jako portret zwielokrotniony: z jednej strony, „istnieją bardziej”, z drugiej jednak – „istnieją mniej”, a może nie istnieją wcale.
Jednemu ze swoich esejów religijnych Czesław Miłosz nadał znamienny tytuł: „Rozdział, w którym autor przyznaje się, że jest po stronie ludzi w braku czegoś lepszego”. Być po stronie ludzi znaczy opowiedzieć się za humanizmem, być humanistą. Miłosz – choć należał do wspólnoty religijnej polskich manichejczyków – po trosze wyznawał jednak humanizm, podzielając nadzieje z ducha lewicowe. Jest to zresztą podstawowe pęknięcie w jego myśli, które nie pozwoliło mu ostatecznie stać się pisarzem religijnym na miarę tych największych, jak Dostojewski. Dostojewski z pewnością był bowiem przeciwko ludziom. Jego dojrzałe pisarstwo jest niczym innym jak bezwzględnym pamfletem na ludzkość. Można by rzec, iż Dostojewski – w braku czegoś lepszego – był przeciwko ludziom, a to znaczy, że był po stronie Boga. Taki morał płynie bez wątpienia z Wielkiego Inkwizytora. Był więc teistą, głosił teizm. Zachodzi zatem następująca tożsamość pojęć: humanizm jest ateizmem, a teizm – antyhumanizmem. Między Bogiem a człowiekiem nie ma, nie może być przymierza.
Chrześcijaństwo jest największą z religii właśnie dlatego, że okazało się najbardziej antyludzkie. Widać to boleśnie w symbolice krzyża, do którego przybite jest przecież ludzkie – a nie boskie – ciało. Ten antyhumanizm najwyraźniej dochodzi do głosu w chrześcijańskim przykazaniu miłości: bezwarunkowej, bezwzględnej, bezkresnej – a więc niemożliwej – miłości bliźniego. Przykazanie to nie zostało skrojone na ludzką miarę. Chrześcijaństwo jest religią śmierci – przeciwko ludziom, nakazując im czynić to, czego uczynić – będąc ludźmi – po prostu nie mogą. Z tej przyczyny konserwatyzm chętnie sprzymierzył się z chrześcijaństwem: również konserwatysta jest bowiem przeciwko człowiekowi, opowiadając się po stronie Dobra, Prawdy i Piękna, które człowiekowi są zazwyczaj obce i ujawniają się raczej przez niego, wbrew niemu, a nie dla niego i na jego życzenie: człowiek, ludzkie ciało to jedynie instrumenty, które ideom i duchom pozwalają wcielić się w historię. Zarówno konserwatyzm, jak i chrześcijaństwo nakazują człowiekowi ustawicznie zabijać w sobie człowieka.
Kaczyński jest zapewne gnostykiem. Cokolwiek czyni, występuje przeciwko sobie. Zabijając ciało – nie dbając o jego potrzeby – pozwala przemawiać przez siebie głosem, który raczej nie pochodzi już od niego. Jeden z filmów poświęconych Jarosławowi Kaczyńskiemu – najważniejszy, bo ten, który nigdy nie powstał – nosić miał tytuł: „Człowiek zbuntowany”. Istotnie, Kaczyński jest w swoim pokoleniu być może największym buntownikiem, rewolucjonistą: jego ostatnim gestem jest zaś bunt przeciwko sobie. A co z tego wynika? To już Czytelnik wysłowić może samodzielnie, badając na własną rękę kształt tej przedziwnej idei, tylekroć przewijającego się w dyskursie medialnym, że aż niewidzialnej – idei emerytowanego zbawcy narodu.
Jednak dla narodu zbawienie nie może kończyć się (i chyba w rzeczywistości rzadko kończy się) dobrze, optymistycznie. Wygląda na to, że w eschatologii nie ma happy endów. W chrześcijaństwie, religijności Kaczyńskiego bynajmniej nie chodzi o ortodoksję – ani nawet o znajomość dogmatów. Katolicyzm wydaje się zaledwie kolejnym projektem modernizacyjnym, do którego (jak do innych: romantyzmu, pozytywizmu) należy zachować zdrowy dystans. To nie credo jest tak istotne, artykuły wiary stanowią jedynie przejściową formę, którą przybiera głos lub duch historii. Ważne jest natomiast coś innego: a więc to właśnie, aby wybrzmiało ostatnie słowo, które wypowie czterdzieste czwarte pokolenie Polaków – oraz o to, aby wybrzmiało ono nie w narzeczu ponglish, lecz w czystej polszczyźnie. Jeżeli zaś nie ma już niczego do powiedzenia, to ważne jest, by powtarzać to, co dawniej już powiedziano. Zapewne nie uda się powiedzieć po polsku nic więcej ponad to, co zdążyli powiedzieć w nim ci, których już nie ma. Ale powtarzać trzeba, opowiadać dalej. Po co? Tego nie wiadomo, ale chyba po nic, a także – i o tym naucza nas Jarosław Kaczyński – za wszelką cenę.